Czerwony karzeł

Z romansu "Star Wars: Knight of the Old Republic" z pierwszym "Mass Effectem" narodził się "Technomancer". Kłopot w tym, że po kilku godzinach grania zaczynamy podejrzewać, że klasyki od Bioware
"The Technomancer" - recenzja
Rok 2003, 2007, 2016. Jestem przekonana, że twórcy ze studia Spiders chcieliby, aby te trzy daty jednoznacznie i nieuchronnie wyznaczały trajektorię sukcesu ich najnowszej gry. Lepszych kandydatów na rodziców swojego malucha nie mogli sobie wybrać: z romansu "Star Wars: Knights of the Old Republic" z pierwszym "Mass Effectem" narodził się "Technomancer". Kłopot w tym, że po kilku godzinach grania zaczynamy podejrzewać, że klasyki od Bioware to jedynie rodzice chrzestni: nie przekazali swojemu następcy żadnych genów ani unikalnych cech decydujących o geniuszu, pozwolili tylko wykorzystać swoje najłatwiejsze do podrobienia, najbardziej powierzchowne przymioty. Nie byłoby w tym jeszcze niczego złego – w końcu lepiej kopiować od najlepszych niż od przeciętnych – gdyby nie fakt, że od powstania obydwu tych gier minęła dekada.



Od pierwszych minut "Technomancer" pozytywnie zaskakuje rozmachem i charakterystycznym rysem świata, jednocześnie bezrefleksyjnie marnując jego potencjał. Jako buntowniczy odludek wśród kasty i tak już izolowanych, uznawanych za niebezpiecznych eksterminatorów potworów próbujesz nawigować między skonfliktowanymi frakcjami na targanym wojną Marsie. Od otwierających grę kadrów twórcy balansują między estetyką brudnego, postapokaliptycznego świata "Mad Maxa" a obcością rodem z "Diuny": fauna Czerwonej Planety to galeria mniej lub bardziej karkołomnych hybryd – galopujących krewetek czy dwunogich kretów, podczas gdy kostiumy postaci łączą ze sobą szyk z wysypiska z efektownymi elementami prosto z wyobraźni Alechandro Jodorowskiego. Tyle że te skojarzenia pozostają powierzchowne: połączenie pustyni z futurystyczną technologią nie rodzi żadnych fundamentalnych niespodzianek, jak nierozerwalny związek czerwia i "przyprawy" z epopei Franka Herberta, elementy pożyczone z nihilistycznego pustkowia "Mad Maxa" nie niosą ze sobą anarchistycznej intensywności, którą tak dobrze wygrywał reboot George’a Millera. "Technomancer", kontynuacja chłodno przyjętego kilka lat temu "Mars: War Logs", nie potrafi zbudować intrygującego lore – wszystko jest tu jakby pożyczone, zrzucone na kupę w gnieździe sroki złodziejki.



Lepiej wypadają fundamenty zaczerpnięte z klasyków Bioware. Elementy rozwoju postaci są, jak na średniej wielkości tytuł, mocno rozbudowane, a style walki satysfakcjonująco urozmaicone. Spiders próbują tchnąć w świat życie za pomocą misji pobocznych i zróżnicowanych kompanów, ale co rusz powija im się noga. Nie trzeba "Wiedźmina 3", by zauważyć, że misje nie wykraczają poza schematy wypracowane u schyłku dwudziestego wieku: przynieś, eskortuj, zabij. I znów, dałoby się spokojnie obronić taką konstrukcję, gdyby nie słabe dialogi i jeszcze gorsze głosy mało zainteresowanych psychologią postaci aktorów. Dorzućmy jeszcze animację twarzy, która w najlepszej wersji sugeruje duże ilości botoksu, w najgorszej – ciężki przypadek porażenia mózgowego. Oczywiście można argumentować, że Spiders to nieduże studio, a "Technomancerowi" daleko do budżetu tytułów AAA. Ale czy zatem nie lepiej było nieco pohamować apetyt i stworzyć bardziej kameralny tytuł? Walka jest co prawda zróżnicowana, ale za to chaotyczna i mało precyzyjna, a AI przeciwników – proste jak pas startowy. Karabin czy ćwiekowaną buławę, można rozbudować i usprawnić na wiele sposobów, ale nie rekompensuje to faktu, że korzystanie z nich podczas walki przypomina zespołową jazdę na łyżwach – hitboxy są nieprecyzyjne, przeciwnicy często magicznie skracają dystans, a kompani padają jak muchy, próbując w kółko tej samej strategii.



Szkoda, bo łatwo wyobrazić sobie dużo lepszą grę zbudowaną z tych samych elementów, którą wyposzczeni, oczekujący kolejnej "space opery", gracze, pochłonęliby z wilczym apetytem. "Technomancer" potwierdza tezę, że gry RPG to klejnot w koronie gatunków; wymagają od twórców konsekwencji, wyobraźni, cierpliwości w dopracowywaniu najdrobniejszych detali i wyłapywaniu irytujących bugów. Pozwolić uciec liderowi rebeliantów czy oddać go w ręce sprawiedliwości? Przeciętny gracz zrozumie, że co chwilę staje wobec dużo ważniejszego wyboru: uporczywie brnąć dalej czy odłożyć pad i cierpliwie czekać na "Mass Effect: Andromeda".


1 10
Moja ocena:
6
Absolwentka filozofii i polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka III miejsca w konkursie im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych (2011). Pisze o filmach do portali... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones